Słuchaj, synu, nauk mistrza i nakłoń [ku nim] ucho swego serca. Napomnienia łaskawego ojca przyjmuj chętnie i wypełniaj skutecznie... /Św. Benedykt, „Reguła”, Prolog /
W ostatnim okresie, który miał doprowadzić do powrotu benedyktynów tynieckich, zasadniczą rolę odegrało belgijskie opactwo św. Andrzeja w Zevenkerken. Odnowa zatem przyszła z tego samego kraju, skąd i fundacja pierwotna przed 900 lat.
Młode i dynamiczne opactwo św. Andrzeja wywodzi się z Maredsous, ta pośrednio sięga do Beuron. Powstało ono dla odnowy opactw brazylijskich (1889) i pod wodzą opata Teodora Nève rozszerzyło swoje zainteresowanie na misje, tworząc szereg fundacji w różnych częściach świata. W przeciwieństwie do innych opactw współczesnych, do skupionego Maredsous, do uczonego Kaisersbergu w Louvain, było całe „na zewnątrz”. Zauważył to trafnie kard. August Hlond podczas wizyty w opactwie św. Andrzeja (1936), sądząc, że ten dynamizm najlepiej odpowie polskim temperamentom.
W tworzeniu nowego klasztoru w Polsce inicjatywę miał przejąć o. Karol van Oost, w przyszłości przeor tyniecki. Wydarzenia, których był uczestnikiem albo nawet sprawcą, spisał w swym pamiętniku, przydając rumieńce życia suchym datom. Opat Nève, w porozumieniu z opatem Ernestem Vykoukalem z Pragi, skierował o. Karola do Polski. Bezpośredni impuls dał Jozafat Ostrowski, zapraszając van Oosta do Lubinia. Sytuacja gościa stała się dwuznaczna, bo podejrzewano go, że już obmyślał konkurencyjną fundację. Nietrudno było to rozszyfrować, zwłaszcza że w następnym roku o. Klemens Dąbrowski, filar lubińskiego konwentu, zdezerterował do Zevenkerken.
Ojciec Klemens zasłużył się tłumaczeniem Reguły, drukowanym dwukrotnie, w 1914 i 1928 r., przełożył też Dialogi św. Grzegorza i wydał w książeczce pt. Św. Benedykt i jego dzieło (1932). Miał talent literacki, który łączył z gorącym sercem. Raziła go jednak sytuacja w Lubiniu. Przeorat tamtejszy powstał z inicjatywy macierzystego opactwa Emaus w Pradze, skąd też pochodził pierwszy przełożony lubiński, o. Linus Prohaska. Był to silnie zgermanizowany Czech, który dał się już poznać jako wódz owych Niemców-benedyktynów, którzy z Emaus przenieśli się na Śląsk do Krzeszowa (Grüssau) i tam inaugurowali wzorowe życie w opactwie słynnym z apostolstwa liturgicznego (1918). Byłyby to jedyne zarzuty przeciw o. Linusowi, który z proniemieckim usposobieniem łączył gorliwość i wierność benedyktyńskim ideałom. Niemniej o. Linus raził i budził sprzeciwy w patriotycznie usposobionej Wielkopolsce, do konfliktów dochodziło również między o. Linusem a o. Jozafatem Ostrowskim. Sytuacja stawała się delikatna, więc van Oost opuścił Lubiń, chociaż pozostał w Polsce.
Był to moment przełomowy w dziejach przyszłej fundacji. Jej twórca zyskał swobodę ruchów i decyzji. W owych latach o. Karol działał zupełnie sam, ale od 1929 r. zaczęli napływać kandydaci na nową fundację. Brakowało też pieniędzy, których Belgowie nie lubią wydawać bez potrzeby. Na szczęście van Oostowi dopomagali liczni przyjaciele, proponując mu coraz to nowe możliwości dla nowej fundacji. Projektów było wiele, co gorzej – zmieniały się nieustannie.
Prowadząc ruchliwe życie, o. Karol van Oost wiosną 1930 r. odwiedził po raz pierwszy Tyniec. Z wycieczki wrócił pod najlepszym i już niezatartym wrażeniem. Miejsce wydało mu się idealne dla przyszłej fundacji: un endroit idéal pour une fondation! Nazajutrz złożył wizytę u księcia metropolity Sapiehy, który uznał, że projekt tynieckiej fundacji jest wykonalny. Pomysł podobał się wszystkim, obcokrajowcowi zatem odwagi dodawali znawcy miejscowych stosunków, m. in. Władysław Sołtan, wojewoda warszawski. Trzeba było właśnie odwagi, Tyniec przedstawiał się przecież jak beznadziejna ruina.
Porażka przyszła już w lecie 1930 r. Listem datowanym 17 VII książę metropolita zawiadamiał, że oddał folwark tyniecki w zamian za parcelę potrzebną mu na budowę Domu Katolickiego w Krakowie. W owych czasach ziemia – jak mniemano – dawała pewność i egzystencję. W Tyńcu zachowała się jeszcze resztka dóbr pobenedyktyńskich w postaci niewielkiego folwarczku i 200–300 hektarów lasu z łąkami. Stanowiłoby to niemałą pomoc dla powstającego klasztoru, lecz przepadło. Książę metropolita zachęcał, aby opactwo belgijskie w swych planach ponownie uwzględniło Lubiń, gdzie bardzo trzeba było ludzi. Zarazem rozmowy na temat Tyńca zostały przerwane.
Na szczęście o. Karol pozostał w Polsce, mając pełne ręce pracy. Oparciem służyły mu dwa zgromadzenia żeńskie, Sacré Coeur w Zbylitowskiej Górze i niepokalanki w Szymanowie. (Przyjazne związki trwają nadal.) O. Karol posługując się językiem francuskim, trafiał często w środowisko arystokratyczne, które dopomagało środkami finansowymi.
Do krakowskiej diecezji wróciła sprawa w związku z Rabką. Myśl podsunęła p. Krystyna Szczuka, jedna z założycielek tamtejszego gimnazjum. Właśnie w 1935 r. przenosiło się ono do nowego budynku, więc dawne pomieszczenie – willa „Jaworzyna” – była do dyspozycji. Książę metropolita gotów był przyjąć benedyktynów do swej diecezji, nic więc nie stało na przeszkodzie realizacji tego projektu. Opactwo św. Andrzeja przysłało wówczas grupę mnichów, dwóch Belgów i dwóch Polaków, i tak w Rabce powstał internat dla chłopców i dom, w którym formowała się kadra na tyniecką fundację w przyszłości. Jednocześnie kilku młodych benedyktynów-Polaków kształciło się w Zevenkerken, Louvain i w Rzymie.
Dojrzewała zarazem myśl przeniesienia się do Tyńca. Internat w Rabce funkcjonował już trzy lata, gdy sprawa weszła na właściwe tory. Pod koniec grudnia 1938 r. o. Jan Wierusz-Kowalski złożył w Krakowie wizytę księciu metropolicie, który wkrótce potem oddał Tyniec benedyktynom. (Dokument ten nosi datę 29 V 1939). Sprawa stała się głośna, komentowano ją wśród księży i świeckich przyjaciół. Wyróżnił się pomiędzy nimi ks. Pierre David, który drukował wówczas swą książkę pt. Les bénédictins et l’ordre de Cluny dans la Pologne médiévale.
Trzeba było zatem zlikwidować internat w Rabce. Skoro tylko chłopcy rozjechali się na wakacje, pod koniec czerwca benedyktyni przewieźli swój dobytek do Tyńca, gdzie podjęto niezwłocznie prace nad adaptacją dawnej opatówki na nowe potrzeby. Opat Teodor Nève zapowiedział swój przyjazd na koniec lipca. Miał ze sobą przywieźć do Tyńca dalszych trzech mnichów-Polaków. Liczba „fundatorów” pod wodzą o. Karola, który w tym czasie otrzymał nominację na przeora, wzrosła do dziesięciu. (Spośród nich o. Stanisław Sołtan, ciężko chory, do Tyńca nigdy nie dojechał.)
Uroczysty ingres, czyli powrót benedyktynów do Tyńca, odbył się 30 VII 1939 r., wśród pomruków nadchodzącej wojny. Niemniej uroczystość tyniecka zachowała nastrój pełen optymizmu. Miejscowa ludność zgotowała mnichom gorące przyjęcie. Księcia metropolitę Sapiehę reprezentował ks. Józef Nieć z Zebrzydowic, dziekan skawiński. W imieniu swego mocodawcy odczytał on dokumenty i przekazał przybyszom klucze do klasztoru i kościoła. Przyjął je o. opat Nève – i w ten sposób zaczął się nowy rozdział w historii Tyńca. Wśród prasowych relacji wyróżnił się artykuł, który ogłosił ks. Pierre David w jednym z francuskich czasopism. Streścił on dzieje opactwa i wskazał na znaczenie jego odnowy. Narzucało się wówczas podobieństwo tych wielowiekowych dziejów do dnia, który zaczął się porankiem, miał swoje południe, wieczór, a nawet noc, jednakże odradza się ponownie. Stanowi to jedną z cech osobliwych w historii Tyńca.
Dzieje toczą się dalej, ale teraz wypadnie zmienić sposób relacjonowania. Brakuje dystansu dla ocen i wyrokowań. W ich miejsce wejdą bardziej osobiste wspomnienia, bezpośrednie świadectwo, z ryzykiem pomylenia proporcji.
Kto w nieznanym terenie chce trafić do celu, bierze mapę do rąk i tak obraca, aż ją pogodzi ze stronami świata. Wówczas wybiera drogę, kroczy naprzód i zwykle dochodzi do celu.
Wracający do Tyńca benedyktyni ze szczerym wysiłkiem szukali dróg, które by doprowadziły ich do celu. Zewsząd pytano natarczywie: „Po coście przyszli?”. Wielość zakonów w Kościele – problem nieobojętny zwłaszcza w Krakowie – zastanawia od dawna i nieraz budzi zastrzeżenia. Benedyktyni zaś sadowili się w bliskim sąsiedztwie Krakowa. Jednak książę metropolita Adam Stefan Sapieha poparł fundację, manifestując sympatię i zrozumienie. W owym czasie rozwój opactw benedyktyńskich w Kościele – zwłaszcza w Belgii – był głośnym fenomenem. Wzrastała świadomość, że ruch monastyczny jest dla chrześcijaństwa bardzo istotny: mądry arcypasterz chciał go rozwijać w swej diecezji. Oczekiwał wiele.
Przedsięwzięciu przyświecała myśl odrodzenia benedyktynów w Polsce. Rzecz znamienna, że perspektywa historyczna – chęć odrodzenia czegoś, co kiedyś istniało, zajmowała tak poczesne miejsce. Budziło to sprzeczne uczucia. Jedni sprowadzali powołanie zakonu do jakiejś archeologii w życiu, w liturgii, w odbudowie ruin, w pochwale przeszłości – drugich gorszyło to wyraźnie, zwłaszcza że staropolscy mnisi nie odznaczali się niczym nadzwyczajnym.
Jednakże cel, aby kogokolwiek pociągać, musi mieć przyszłość. Te dwa problemy, celu i przyszłości benedyktynów, zajmowały ich przede wszystkim w dniu ingresu. Dał temu wyraz o. Teodor Nève, opat-fundator. Uczestnicy uroczystości zdawali sobie sprawę, że chwila jest niezwyczajna, słów opata słuchano więc z uwagą. Nabywały one szczególnego znaczenia na tle ruin tynieckich, w przededniu wybuchu wojny, która przyczyniła takich ruin nieskończenie więcej. Opat Nève wyraził jednak swoją wiarę w odbudowę, ilekolwiek miałaby ona kosztować. Już w jego rozmowach z księciem metropolitą tematem zasadniczym była odbudowa murów i ludzi. Dzieło odbudowy podjęto wówczas ma nowo jeszcze zuchwałej niż tylekroć w przeszłości. Dane młodemu i nielicznemu konwentowi wytyczne ujął opat w czterech punktach:
1) wznowienie liturgii, czyli śpiewu chwały Bożej w kościele;
2) wychowanie i kształcenie młodzieży;
3) dzieło rekolekcyjne;
4) duszpasterstwo.
Jednak w miesiąc później wybuchła wojna. Znaczną daninę krwi złożył bratni Lubiń. Z tynieckich, o. Wojciech Golski zginął w Dachau, o. Stanisław Sołtan zaś zmarł poza Tyńcem (1945), ale miejscowa gromadka zwiększyła się o kilka osób. „Ciemna noc okupacji” dała dość czasu, aby przemyśleć podstawowe sprawy.
Potem życie rozwijało się dość naturalnie, dążąc do zakorzenienia, rozrostu i do owocowania. Zacieśniły się związki ze wsią tyniecką i jej mieszkańcami. Niepokoje, które ich poprzednio niekiedy nurtowały, czy mnisi dla małej parafii nie staną się ciężarem i czy nie będą rewindykować ziemi, ucichły. Wspólnie przeżyte lata głodu i grozy wpłynęły kojąco, po ich upływie przybysze zyskali sobie niekwestionowane obywatelstwo. Bieda połączyła wszystkich, a nawet obudziła wzajemną sympatię. W tym procesie scalania klasztoru z wsią podczas wojny znaczną rolę odegrało niestrudzone miłosierdzie o. Piotra Rostworowskiego wobec wszystkich potrzebujących.
W kościele tynieckim nieprzerwanie – jeśli nie liczyć dni „ucieczki” we wrześniu 1939 r. – rozbrzmiewała liturgia pochwalna. Kilku ojców miało dobre głosy, w miarę napływu nowicjuszów śpiewano coraz lepiej. Budowali na tym swe nadzieje zwolennicy odnowy gregoriańskiej w Polsce, zarazem coraz silniej uświadamiano sobie w klasztorze potrzebę studiów w zakresie liturgii, nawet potrzebę utworzenia jakiegoś stałego instytutu.
Odbudowę klasztoru rozpoczęto w ostatnich tygodniach przed wybuchem wojny. Ciasnota pozwalała jedynie na pomieszczenie nowo wstępujących. O gościnności na większą skalę nie było mowy, choć jej potrzeba rysowała się coraz wyraźniej. Nieśmiały ruch rekolekcyjny rozpocząć się na zewnątrz, przeważnie wśród zakonnic. Wtajemniczenie w czynności duszpasterskie na wsi, której nie znali przybysze, dokonywało się u boku ks. Wojciecha Lurańca, miejscowego proboszcza. Nie obyło się to bez zgrzytów, ale doświadczenia, które przyniosło, okazały się przydatne.
Rozpoczęło się również dzieło wychowania i kształcenia młodzieży wewnątrz klasztoru. Pierwszym i długoletnim mistrzem nowicjuszów był wspomniany już o. Piotr. Zadanie swoje spełniał całym sercem, tłumacząc Regułę, wdrażając w modlitwę, ucząc życia monastycznego więcej jeszcze osobistym przykładem niż słowem. Konferencje swe głosił przed jedno- czy dwuosobowym audytorium, ale przygotowywał się starannie. Zawsze znajdował czas na te zajęcia, mimo że kolidowały one z innymi. Klasztorek w ruinach tynieckich naśladował swe macierzyste opactwo. Toteż klerycy mieli studium na miejscu, małe, lecz równie ambitne, jak w Louvain albo w rzymskim San Anselmo. Naukę uzpełniały zajęcia praktyczne, ciągnienie wody ze studni, sypanie węgla, posługa w kościele i w domu. Nowicjusze łakomie patrzyli na książki dla nich niedostępne, chociaż nie brakowało ich w klasztorze. Czas czytania miał przyjść kiedyś, jak w Apokalipsie, gdy tymczasem dominowała proza życia. Na razie ludzi kładziono jakby fundamenty.
Myśl rwała się w przyszłość, bo nikt nie wątpił o przetrwaniu. Już w czasie wojny krystalizowały się plany. Nadal wprawdzie pytano: „Po coście tu przybyli?”, lecz odpowiedź nasuwała się sama. Niezliczone zajęcia, które wypełniały każdy dzień z osobna – scalały się ostatecznie, tworząc dzieło bardzo znamienne. Warto je poznać, bo najlepiej wyjaśnia celowość samych benedyktynów, ich istnienia, ich powrotu do Tyńca w piętnaście stuleci po napisaniu ich Reguły.
Fragment z publikacji Tyniec ojca Pawła Sczanieckiego OSB